![]() |
Wódz Jazzmanów, John Stockton |
Przecież za dużo zdradzić nie można. Nie wyjawię, że 10
punktów kontrolnych będzie umieszczonych na górkach lub dołkach, 3 na ciekach
wodnych, reszta na skrzyżowaniach dróg, itp. itd. Mógłbym opisywać gdzie co z
mapy podstępnie wymazałem albo na mapę nie naniosłem, ale mam takie podejście,
że wszelkich danych technicznych na temat tras, poza dystansem i innymi
podstawowymi informacjami, jak: max liczba osób w zespole, specyfika terenu,
poziom trudności, przed startem nie ujawniam.
Po prostu informacje absolutnie ściśle top secret, tajne
przez poufne. Plomby złamać tylko na wypadek wojny i to nie byle jakiej, bo
światowej.
Pod młotek idzie teraz trasa TM, młodzieżowa, „Wait a minute
Mister Postman”.
Dobrze, to tyle z informacji czysto technicznych. Wystarczy
tego dobrego, i tak sporo szczegółów
zdradziłem
Nazwa trasy kojarzy się, i bardzo słusznie, z tytułem przeboju zespołu The Beatles. Ale
nie o legendarną czwórkę z Liverpoolu, która wykonała ów hit, tym razem chodzi.
Chodzi o dwójkę ze stanu Utah z Ameryki. A dokładnie z miasta Salt Lake City.
John Stockton i Karl Malone – największe legendy w historii zespołu Utah Jazz.
Dlaczego w ten sposób? O tem potem...
Warto przypomnieć okres największej świetności zespołu Jazz,
który przypadł na lata 1996-1997, kiedy to Jazzmani dwukrotnie osiągnęli finał
NBA i dwa razy ulegli wówczas słynnym „Bykom” z Chicago 2-4.
Ale Jazz nie wystrzelili jak diabeł z pudełka i nie zgaśli
też jak spadająca gwiazda. Ciężko pracowali na swój sukces i długo utrzymywali
się na topie. Przez całą złotą dekadę (mowa o latach 90-ych ubiegłego stulecia)
świecili jasno i w NBA uchodzili za wzór solidności. W latach 1983-2002
dwadzieścia razy z rzędu kwalifikowali się do play-offs! Nie wiem, czy to nie
absolutny rekord wszystkich amerykańskich zawodowych lig (NBA, NHL, NFL, MLB,
to ostatnie to liga baseballa).
![]() |
Stare logo Utah Jazz, nowe mniej mi się podoba |
Po raz pierwszy zetknąłem się z Jazzmanami przy okazji ich
starcia w finale konferencji Zachodniej NBA z Portland w sezonie 1991-92.
Wówczas faworyzowani Blazers wygrali 4-2, ale wygrana nie przyszła im łatwo.
Kto wie, jak potoczyłyby się losy rywalizacji, gdyby w piątym meczu,
zakończonym dogrywką i wygranym przez Portland, Stockton nie doznał kontuzji
oka (odkleiła mu się siatkówka, chyba Drexler wsadził mu w oko palec), wskutek
czego musiał przedwcześnie zejść z boiska, a w kończącym serię szóstym meczu
już nie zagrał.
Od tego czasu mi, jako zagorzałemu fanowi Blazers, Jazzmani,
z parą wielkich liderów na czele (Stockton i Malone), nie raz za skórę zaleźli.
Mecze tych dwóch zespołów w sezonie regularnym śledziłem z wielkim napięciem,
bo były one niczym uwertura przez operą. Próba sił największych mocarzy przed
play-offami. W sezonie 1992-93 Screensport pokazało mecz sezonu regularnego,
który odbył się w Salt Lake City, gdzie ku mojej wielkiej radości Portland
zwyciężyło 124-113. Mecz puszczono na antenie w środku tygodnia, w dodatku
jakoś o godzinie 13:00 czy może 12:00 i nie dało się go obejrzeć, nie wchodząc
w kolizję z lekcjami w szkole... Cóż, akurat się rozchorowałem, więc mogłem go
bezproblemowo obejrzeć... He, he.
I na dodatek ta akcja meczu, kiedy Clyde „the Glide”
przekozłował na pełnej szybkości całe boisko, wybił się tuż za linią rzutów
wolnych i zapakował w swoim stylu jedną ręką nad olbrzymem Markiem Eatonem.
Miało być o Jazz, a ja znowu o Portland.
Ale nie może być tak do końca wyłącznie o Jazz, w końcu
jestem kibicem Portland i od tendencyjnego opisywania historii nie ucieknę.
Wincenty Kadłubek i Gall Anonim też pisząc kronikę dziejów Polski przeinaczali
fakty, w zależności czy jakiegoś władcę lubili, czy nie, i tak dalej.
Sezon 1992-93 był rozczarowaniem i dla Blazers i dla Jazz.
Oba zespoły odpadły w I rundzie play-offs, a przecież apetyty były większe.
Kolejne lata jednak już należały do Jazz, podczas gdy Portland staczało się w
po równi pochyłej.
W roku 1993 Jazz dochodzą ponownie do finału konferencji.
Dwa lata później znów są w finale konferencji. Ten sezon bardzo dobrze
zapamiętałem. Również z powodu Jazz, którzy jawili mi się niczym jakiś Freddy
Kruger wyłaniający się z sennego koszmaru.
Najpierw TVP 1 pokazała bodajże w styczniu lub lutym mecz
sezonu zasadniczego, pomiędzy Portland i Utah (gospodarzem było Portland).
Oglądałem go u babci. Na dworze trzaskał mróz, a dym z kominów szedł pionowo do
góry, jakby to był Petersburg żywcem wyciągnięty z „Dziadów” Mickiewicza.
Z wypiekami na twarzy śledziłem żałosne podrygi Portland w
pierwszych trzech kwartach. Jazz odskoczyli chyba na 20 punktów. No to po
meczu, myślałem zdegustowany. Tyle czekania i taka klapa. A jednak nie.
Efektowne wejścia pod kosz Stricklanda, wściekłe dunki pierwszoroczniaka Gary
Trenta, charyzma i serce do walki Cliffa Robinsona i Portland, po rzucie za
trzy właśnie w wykonaniu„Uncle Cliffy” dochodzi Jazz na trzy punkty! Końcówka
należy jednak do znienawidzonych Jazz. Wygrali 98:94, dziadek pomarudził, a mi
się nie chciało iść potem po drzewo na podpałkę do garażu.
Jednak te dwa zespoły znów trafiają na siebie, tym razem w
play-offs. Jazz rozstawieni w konferencji z numerem 3, Portland z szóstką.
Teoretycznie faworytem więc Jazz, tylko, że Portland miało świetną końcówkę
fazy zasadniczej. Ostatnie dwa miesiące mieli chyba najlepsze w całej lidze.
Głównie dzięki grze wschodzącej gwiazdy Arvydasa Sabonisa. Fachowcy typowali
więc w tej parze zwycięstwo niżej rozstawionych Blazers.
Jednak wygrali znów Jazz, po zaciętej rywalizacji 3-2.
Ostatni, piąty mecz, oglądałem na żywo w stacji DSF. To był w szkole jakiś
Dzień Ziemi czy dzień sprzątania ziemi i mieliśmy na późniejszą godzinę stawić
się nie w szkole, ale na Płycie Redłowskiej i stamtąd iść na plażę i ją
sprzątać. Zdecydowałem, że zrobię sobie wagary, bo przecież mecz leciał, no
więc jak to tak?
Ostatecznie pojechałem na ten dzień ziemi, bo mecz skończył
się wcześniej niż myślałem, w dodatku scenariusz był jak w najgorszym
koszmarze. 102:64 dla Utah. Kompromitacja moich ulubieńców.
Ale Utah już wtedy było wielkie. W finale konferencji ulegli
Seattle, dopiero po siódmym meczu.
Rok później wreszcie osiągnęli finał. Przez ich skład
przewinęli się wówczas tacy zawodnicy jak: Hornacek, Benoit, Spencer,
Carr, Russell, Morriss, Ostertag. No i
oczywiście Stockton i Malone. Malone do Stocktona, Stockton do Malone.
Malone nazywany był listonoszem. Bo dostarczał do kosza
przesyłki nadawane przez Stocktona. Można by się zapytać, kim byłby Stockton
bez Malone i odwrotnie, Malone bez Stocktona? To była swoista symbioza.
Stockton, mistrz asyst, mózg zespołu, zawsze opanowany, widzący absolutnie
wszystko na boisku. Malone – taki El Pistolero. Egzekutor. Potężna muskulatura,
świetny w walce podkoszowej, głównie w zbiórkach, ale też dysponujący
znakomitym rzutem z półdystansu.
Z kolei za 3 punkty szalenie groźni byli
Stockton i niezapomniany Jeff Hornacek, który z wyglądu bardziej przypominał
bankiera czy księgowego niż zawodowego sportowca. I zawsze przed wykonaniem
rzutu wolnego zaczesywał sobie grzywkę. Za to Karl Malone przed rzutami
osobistymi odmawiał modlitwę do mamy...
![]() |
Listonosz, Karl Malone, oczywiście, to nie ten pierwszy z prawej. |
Jazz nie zaszli by tak daleko w lidze, gdyby opierali się
tylko na tych 3 filarach. Inni zawodnicy też potrafili grać. Na przykład taki
Bryon Russell. Uchodził za jednego z najlepszych obrońców ligi, rewelacyjnie
rzucał za trzy, ale w historii zapisał się głównie z powodu jednej akcji,
która chluby mu nie przyniosła.
Jest ostatnia minuta szóstego meczu finału NBA 1997/98, w
którym Utah walczy z „Bykami” z Chicago. Porażka oznacza koniec dla Jazz. Bulls
prowadzą w serii 3-2 i potrzebują jednego zwycięstwa do mistrzostwa. Na tablicy
wyników 83:83. Wynik bardzo niski, ale Jazz tacy właśnie byli – twardzi i
zdyscyplinowani w obronie. Nie pozwalali rywalom na popisy strzeleckie. Zresztą
w finałach w tych czasach już nie było fajerwerków. To nie były szalone lata
70-te czy 80-te, gdzie mecze kończyły się wynikami 140:130, itp.
Malone dostaje piłkę, kozłuje ją odwrócony plecami do
tablicy, nie daje rady przepchnąć Rodmana, którego w tych czasach nie
przepchnąłby pod koszem chyba nawet ulubiony słoń Hannibala, ale nie traci
zimnej krwi i w mistrzowski sposób oddaje piłkę na obwód do niekrytego
Stocktona. Ten bezlitośnie dziurawi siatkę rzutem za trzy, tak jakby to była
czynność dłubania w zębie wykałaczką! Zero emocji, precyzja chirurga.
86:83 dla Jazz na 41 sek. przed końcem i euforia na
trybunach. Nie było w tych czasach bardziej fanatycznej widowni niż ta w Salt
Lake City. Większość zespołów jeździła tam po pewną śmierć. Społeczność Salt
Lake City jest bardzo hermetyczna. W 70% są to mormoni, czyli wyznawcy Kościoła
Jezusa Chrystusa Świętych w Dniach Ostatnich. To odłam religii katolickiej. Bez
wdawania się w zbędne szczegóły, warte podkreślenia jest, że członkowie tego
Kościoła we wszystkim starają się zachować umiar. Nie stosują używek, są bardzo
rygorystyczni w sprawach seksu itd. Po prostu purytanie. Możliwe, że
odreagowywali, luzowali emocje, podczas meczów koszykówki, bo Delta Center to
był istny kocioł czarownic. Temperatura meczów była tam zawsze bliska wrzenia.
Ale wróćmy do ostatnich sekund tamtego pamiętnego 6 meczu
finału NBA 97/98. Trybuny szaleją. Czyżby o mistrzostwie miał zadecydować 7
mecz, który także miał być rozegrany w Utah?
Chicago wyprowadza piłkę z boku, ta natychmiast trafia do
Jordana. Jordan nie waha się ani chwili, bo też nie ma co się bawić w
kalkulacje. Za mało czasu na to. Bezlitośnie mija Russella i zdobywa łatwe
punkty spod kosza. Jazz mają już tylko punkt przewagi i co najgorsze cała akcja
Bulls trwała raptem 5 sekund. Za łatwo, za szybko gospodarze dali się
przeciwnikowi boleśnie postrzelić.
Teraz w ataku Jazz. Jak zwykle Stockton podaje piłkę pod
kosz do Malone, ten zaczyna kozłować, ale nie zauważa, że został podwojony.
Skupia swoją uwagę na kryjącym go Rodmanie, podczas gdy od drugiej strony
zachodzi go, niczym rasowy wilk, Jordan i potężnie zbija mu piłkę. Ta zaczyna
tańczyć po parkiecie. Nim Malone orientuje się w sytuacji, Jordan ją
przywłaszcza ruchem szybszym chyba niż prędkość pocisku wystrzelonego z
karabinu snajperskiego.
Kibice łapią się za głowy i natychmiast milkną. Do końca 20
sekund, akurat tyle, żeby spokojnie rozegrać akcję i rzucić równo z syreną. Co
gorsza piłkę ma Jordan. Doskakuje do niego Russell. Cała reszta Jazzmanów się
cofa. On jest mój!, mam z nim rachunki do wyrównania, zdaje się krzyczeć w tym
momencie Russell. W końcu w ostatniej akcji tak ważnego meczu oko w oko stają
najlepszy egzekutor w historii NBA i jeden z najlepszych, o ile nie najlepszy
obrońca ligi tamtych czasów. Russell podciąga lekko spodenki. Stoi wysoko na
nogach, jego uwaga jest napięta jak struna od gitary, wie, że Jordan wykona gwałtowny
ruch i będzie musiał zareagować w ciągu ułamka sekundy, bo inaczej pozamiatane.
Ale Jordan to geniusz. On wie, że
Russelll... wie. Wykonuje gwałtowny ruch, na który tak bardzo czeka
Russell, ale tylko markuje wejście pod kosz. Russell całą energię wkłada w to,
aby nadążyć za tym fałszywym ruchem Jordana. Wówczas Michael robi gwałtowny
balans ciałem, właściwie całą szybkość wytraca wpierając się prawą stopą w
parkiet. Nie wiem ile dżuli w ten jeden ruch wpakował, ale Russell zupełnie się
gubi. Jest bezradny jak osesek. Traci balans, przewraca się, jakby ślizgał się
po lodowej tafli, a Jordan zupełnie niekryty spokojnie mierzy i zadaje
ostateczny cios.
Trafia za dwa, Bulls wygrywają mecz 87:86 i zdobywają kolejne
mistrzostwo. Stockton jeszcze potem próbuje rzucać za 3 ale nie trafia.
![]() |
Tego zdjęcia Bryon Russell wolałby nie oglądać |
Russell przeszedł do historii jako bohater drugiego planu w
najsłynniejszej akcji najsłynniejszego koszykarza świata... Ech, i znowu ten
Jordan. Wiecznie wszyscy oglądali jego plecy.
To nie był jeszcze koniec wielkich Jazz, ale w kolejnych
latach, mimo awansu do play-offs, nie odgrywali już w nich głównej roli.
Kończyło się na I lub II rundzie. Jeszcze raz się podnieśli w roku 2006 i
osiągnęli finał konferencji.
Obecnie nastały gorsze czasy dla Jazz, ale może magia Delta
Center (obecnie hala Jazzmanów nosi nazwę EnergySolutions Arena) jeszcze
powróci?