środa, 26 sierpnia 2015

Wait a minute Mister Postman


Wódz Jazzmanów, John Stockton
Zaplanowałem, że każdej trasie poświęcę na tym blogu trochę miejsca. O każdej kilka, kilkanaście, czy może kilkaset słów napiszę. A właściwie nie o samych trasach, lecz o ich „motywach nośnych” (jak zwał tak zwał, każdy dom ma przecież jakieś fundamenty, które są ważniejsze niż dajmy na to szyba wstawiona w okno na poddaszu), bo co o samej trasie można na blogu napisać?
Przecież za dużo zdradzić nie można. Nie wyjawię, że 10 punktów kontrolnych będzie umieszczonych na górkach lub dołkach, 3 na ciekach wodnych, reszta na skrzyżowaniach dróg, itp. itd. Mógłbym opisywać gdzie co z mapy podstępnie wymazałem albo na mapę nie naniosłem, ale mam takie podejście, że wszelkich danych technicznych na temat tras, poza dystansem i innymi podstawowymi informacjami, jak: max liczba osób w zespole, specyfika terenu, poziom trudności, przed startem nie ujawniam.
Po prostu informacje absolutnie ściśle top secret, tajne przez poufne. Plomby złamać tylko na wypadek wojny i to nie byle jakiej, bo światowej.
Pod młotek idzie teraz trasa TM, młodzieżowa, „Wait a minute Mister Postman”.
Dystans ok. 7 km, zespoły 1-2 osobowe, przeznaczona dla uczniów szkół gimnazjalnych. Mapy kombinowane o niepełnej treści.  Teren zróżnicowany – lasy, łąki. Przebieżność w lesie raczej kiepska.
Dobrze, to tyle z informacji czysto technicznych. Wystarczy tego dobrego, i tak sporo szczegółów  zdradziłem
Nazwa trasy kojarzy się, i bardzo słusznie, z  tytułem przeboju zespołu The Beatles. Ale nie o legendarną czwórkę z Liverpoolu, która wykonała ów hit, tym razem chodzi. Chodzi o dwójkę ze stanu Utah z Ameryki. A dokładnie z miasta Salt Lake City. John Stockton i Karl Malone – największe legendy w historii zespołu Utah Jazz.
Dlaczego w ten sposób? O tem potem...
Warto przypomnieć okres największej świetności zespołu Jazz, który przypadł na lata 1996-1997, kiedy to Jazzmani dwukrotnie osiągnęli finał NBA i dwa razy ulegli wówczas słynnym „Bykom” z Chicago 2-4.
Ale Jazz nie wystrzelili jak diabeł z pudełka i nie zgaśli też jak spadająca gwiazda. Ciężko pracowali na swój sukces i długo utrzymywali się na topie. Przez całą złotą dekadę (mowa o latach 90-ych ubiegłego stulecia) świecili jasno i w NBA uchodzili za wzór solidności. W latach 1983-2002 dwadzieścia razy z rzędu kwalifikowali się do play-offs! Nie wiem, czy to nie absolutny rekord wszystkich amerykańskich zawodowych lig (NBA, NHL, NFL, MLB, to ostatnie to liga baseballa).
Stare logo Utah Jazz, nowe mniej mi się podoba
Po raz pierwszy zetknąłem się z Jazzmanami przy okazji ich starcia w finale konferencji Zachodniej NBA z Portland w sezonie 1991-92. Wówczas faworyzowani Blazers wygrali 4-2, ale wygrana nie przyszła im łatwo. Kto wie, jak potoczyłyby się losy rywalizacji, gdyby w piątym meczu, zakończonym dogrywką i wygranym przez Portland, Stockton nie doznał kontuzji oka (odkleiła mu się siatkówka, chyba Drexler wsadził mu w oko palec), wskutek czego musiał przedwcześnie zejść z boiska, a w kończącym serię szóstym meczu już nie zagrał.
Od tego czasu mi, jako zagorzałemu fanowi Blazers, Jazzmani, z parą wielkich liderów na czele (Stockton i Malone), nie raz za skórę zaleźli. Mecze tych dwóch zespołów w sezonie regularnym śledziłem z wielkim napięciem, bo były one niczym uwertura przez operą. Próba sił największych mocarzy przed play-offami. W sezonie 1992-93 Screensport pokazało mecz sezonu regularnego, który odbył się w Salt Lake City, gdzie ku mojej wielkiej radości Portland zwyciężyło 124-113. Mecz puszczono na antenie w środku tygodnia, w dodatku jakoś o godzinie 13:00 czy może 12:00 i nie dało się go obejrzeć, nie wchodząc w kolizję z lekcjami w szkole... Cóż, akurat się rozchorowałem, więc mogłem go bezproblemowo obejrzeć... He, he.
I na dodatek ta akcja meczu, kiedy Clyde „the Glide” przekozłował na pełnej szybkości całe boisko, wybił się tuż za linią rzutów wolnych i zapakował w swoim stylu jedną ręką nad olbrzymem Markiem Eatonem. Miało być o Jazz, a ja znowu o Portland.
Ale nie może być tak do końca wyłącznie o Jazz, w końcu jestem kibicem Portland i od tendencyjnego opisywania historii nie ucieknę. Wincenty Kadłubek i Gall Anonim też pisząc kronikę dziejów Polski przeinaczali fakty, w zależności czy jakiegoś władcę lubili, czy nie, i tak dalej.
Sezon 1992-93 był rozczarowaniem i dla Blazers i dla Jazz. Oba zespoły odpadły w I rundzie play-offs, a przecież apetyty były większe. Kolejne lata jednak już należały do Jazz, podczas gdy Portland staczało się w po równi pochyłej.
W roku 1993 Jazz dochodzą ponownie do finału konferencji. Dwa lata później znów są w finale konferencji. Ten sezon bardzo dobrze zapamiętałem. Również z powodu Jazz, którzy jawili mi się niczym jakiś Freddy Kruger wyłaniający się z sennego koszmaru.
Najpierw TVP 1 pokazała bodajże w styczniu lub lutym mecz sezonu zasadniczego, pomiędzy Portland i Utah (gospodarzem było Portland). Oglądałem go u babci. Na dworze trzaskał mróz, a dym z kominów szedł pionowo do góry, jakby to był Petersburg żywcem wyciągnięty z „Dziadów” Mickiewicza.
Z wypiekami na twarzy śledziłem żałosne podrygi Portland w pierwszych trzech kwartach. Jazz odskoczyli chyba na 20 punktów. No to po meczu, myślałem zdegustowany. Tyle czekania i taka klapa. A jednak nie. Efektowne wejścia pod kosz Stricklanda, wściekłe dunki pierwszoroczniaka Gary Trenta, charyzma i serce do walki Cliffa Robinsona i Portland, po rzucie za trzy właśnie w wykonaniu„Uncle Cliffy” dochodzi Jazz na trzy punkty! Końcówka należy jednak do znienawidzonych Jazz. Wygrali 98:94, dziadek pomarudził, a mi się nie chciało iść potem po drzewo na podpałkę do garażu.
Jednak te dwa zespoły znów trafiają na siebie, tym razem w play-offs. Jazz rozstawieni w konferencji z numerem 3, Portland z szóstką. Teoretycznie faworytem więc Jazz, tylko, że Portland miało świetną końcówkę fazy zasadniczej. Ostatnie dwa miesiące mieli chyba najlepsze w całej lidze. Głównie dzięki grze wschodzącej gwiazdy Arvydasa Sabonisa. Fachowcy typowali więc w tej parze zwycięstwo niżej rozstawionych Blazers.
Jednak wygrali znów Jazz, po zaciętej rywalizacji 3-2. Ostatni, piąty mecz, oglądałem na żywo w stacji DSF. To był w szkole jakiś Dzień Ziemi czy dzień sprzątania ziemi i mieliśmy na późniejszą godzinę stawić się nie w szkole, ale na Płycie Redłowskiej i stamtąd iść na plażę i ją sprzątać. Zdecydowałem, że zrobię sobie wagary, bo przecież mecz leciał, no więc jak to tak?
Ostatecznie pojechałem na ten dzień ziemi, bo mecz skończył się wcześniej niż myślałem, w dodatku scenariusz był jak w najgorszym koszmarze. 102:64 dla Utah. Kompromitacja moich ulubieńców.
Ale Utah już wtedy było wielkie. W finale konferencji ulegli Seattle, dopiero po siódmym meczu.
Rok później wreszcie osiągnęli finał. Przez ich skład przewinęli się wówczas tacy zawodnicy jak: Hornacek, Benoit, Spencer, Carr,  Russell, Morriss, Ostertag. No i oczywiście Stockton i Malone. Malone do Stocktona, Stockton do Malone.
Malone nazywany był listonoszem. Bo dostarczał do kosza przesyłki nadawane przez Stocktona. Można by się zapytać, kim byłby Stockton bez Malone i odwrotnie, Malone bez Stocktona? To była swoista symbioza. Stockton, mistrz asyst, mózg zespołu, zawsze opanowany, widzący absolutnie wszystko na boisku. Malone – taki El Pistolero. Egzekutor. Potężna muskulatura, świetny w walce podkoszowej, głównie w zbiórkach, ale też dysponujący znakomitym rzutem z półdystansu.

Listonosz, Karl Malone, oczywiście, to nie ten pierwszy z prawej.
Z kolei za 3 punkty szalenie groźni byli Stockton i niezapomniany Jeff Hornacek, który z wyglądu bardziej przypominał bankiera czy księgowego niż zawodowego sportowca. I zawsze przed wykonaniem rzutu wolnego zaczesywał sobie grzywkę. Za to Karl Malone przed rzutami osobistymi odmawiał modlitwę do mamy...
Jazz nie zaszli by tak daleko w lidze, gdyby opierali się tylko na tych 3 filarach. Inni zawodnicy też potrafili grać. Na przykład taki Bryon Russell. Uchodził za jednego z najlepszych obrońców ligi, rewelacyjnie rzucał za trzy, ale w historii zapisał się głównie z powodu jednej akcji, która chluby mu nie przyniosła.
Jest ostatnia minuta szóstego meczu finału NBA 1997/98, w którym Utah walczy z „Bykami” z Chicago. Porażka oznacza koniec dla Jazz. Bulls prowadzą w serii 3-2 i potrzebują jednego zwycięstwa do mistrzostwa. Na tablicy wyników 83:83. Wynik bardzo niski, ale Jazz tacy właśnie byli – twardzi i zdyscyplinowani w obronie. Nie pozwalali rywalom na popisy strzeleckie. Zresztą w finałach w tych czasach już nie było fajerwerków. To nie były szalone lata 70-te czy 80-te, gdzie mecze kończyły się wynikami 140:130, itp.
Malone dostaje piłkę, kozłuje ją odwrócony plecami do tablicy, nie daje rady przepchnąć Rodmana, którego w tych czasach nie przepchnąłby pod koszem chyba nawet ulubiony słoń Hannibala, ale nie traci zimnej krwi i w mistrzowski sposób oddaje piłkę na obwód do niekrytego Stocktona. Ten bezlitośnie dziurawi siatkę rzutem za trzy, tak jakby to była czynność dłubania w zębie wykałaczką! Zero emocji, precyzja chirurga.
86:83 dla Jazz na 41 sek. przed końcem i euforia na trybunach. Nie było w tych czasach bardziej fanatycznej widowni niż ta w Salt Lake City. Większość zespołów jeździła tam po pewną śmierć. Społeczność Salt Lake City jest bardzo hermetyczna. W 70% są to mormoni, czyli wyznawcy Kościoła Jezusa Chrystusa Świętych w Dniach Ostatnich. To odłam religii katolickiej. Bez wdawania się w zbędne szczegóły, warte podkreślenia jest, że członkowie tego Kościoła we wszystkim starają się zachować umiar. Nie stosują używek, są bardzo rygorystyczni w sprawach seksu itd. Po prostu purytanie. Możliwe, że odreagowywali, luzowali emocje, podczas meczów koszykówki, bo Delta Center to był istny kocioł czarownic. Temperatura meczów była tam zawsze bliska wrzenia.
Ale wróćmy do ostatnich sekund tamtego pamiętnego 6 meczu finału NBA 97/98. Trybuny szaleją. Czyżby o mistrzostwie miał zadecydować 7 mecz, który także miał być rozegrany w Utah?
Chicago wyprowadza piłkę z boku, ta natychmiast trafia do Jordana. Jordan nie waha się ani chwili, bo też nie ma co się bawić w kalkulacje. Za mało czasu na to. Bezlitośnie mija Russella i zdobywa łatwe punkty spod kosza. Jazz mają już tylko punkt przewagi i co najgorsze cała akcja Bulls trwała raptem 5 sekund. Za łatwo, za szybko gospodarze dali się przeciwnikowi boleśnie postrzelić.
Teraz w ataku Jazz. Jak zwykle Stockton podaje piłkę pod kosz do Malone, ten zaczyna kozłować, ale nie zauważa, że został podwojony. Skupia swoją uwagę na kryjącym go Rodmanie, podczas gdy od drugiej strony zachodzi go, niczym rasowy wilk, Jordan i potężnie zbija mu piłkę. Ta zaczyna tańczyć po parkiecie. Nim Malone orientuje się w sytuacji, Jordan ją przywłaszcza ruchem szybszym chyba niż prędkość pocisku wystrzelonego z karabinu snajperskiego.
Kibice łapią się za głowy i natychmiast milkną. Do końca 20 sekund, akurat tyle, żeby spokojnie rozegrać akcję i rzucić równo z syreną. Co gorsza piłkę ma Jordan. Doskakuje do niego Russell. Cała reszta Jazzmanów się cofa. On jest mój!, mam z nim rachunki do wyrównania, zdaje się krzyczeć w tym momencie Russell. W końcu w ostatniej akcji tak ważnego meczu oko w oko stają najlepszy egzekutor w historii NBA i jeden z najlepszych, o ile nie najlepszy obrońca ligi tamtych czasów. Russell podciąga lekko spodenki. Stoi wysoko na nogach, jego uwaga jest napięta jak struna od gitary, wie, że Jordan wykona gwałtowny ruch i będzie musiał zareagować w ciągu ułamka sekundy, bo inaczej pozamiatane. Ale Jordan to geniusz. On wie, że Russelll... wie. Wykonuje gwałtowny ruch, na który tak bardzo czeka Russell, ale tylko markuje wejście pod kosz. Russell całą energię wkłada w to, aby nadążyć za tym fałszywym ruchem Jordana. Wówczas Michael robi gwałtowny balans ciałem, właściwie całą szybkość wytraca wpierając się prawą stopą w parkiet. Nie wiem ile dżuli w ten jeden ruch wpakował, ale Russell zupełnie się gubi. Jest bezradny jak osesek. Traci balans, przewraca się, jakby ślizgał się po lodowej tafli, a Jordan zupełnie niekryty spokojnie mierzy i zadaje ostateczny cios.

Tego zdjęcia Bryon Russell wolałby nie oglądać
Trafia za dwa, Bulls wygrywają mecz 87:86 i zdobywają kolejne mistrzostwo. Stockton jeszcze potem próbuje rzucać za 3 ale nie trafia.
Russell przeszedł do historii jako bohater drugiego planu w najsłynniejszej akcji najsłynniejszego koszykarza świata... Ech, i znowu ten Jordan. Wiecznie wszyscy oglądali jego plecy.
To nie był jeszcze koniec wielkich Jazz, ale w kolejnych latach, mimo awansu do play-offs, nie odgrywali już w nich głównej roli. Kończyło się na I lub II rundzie. Jeszcze raz się podnieśli w roku 2006 i osiągnęli finał konferencji.
Obecnie nastały gorsze czasy dla Jazz, ale może magia Delta Center (obecnie hala Jazzmanów nosi nazwę EnergySolutions Arena) jeszcze powróci?