wtorek, 14 października 2025

Judge Day i 31 znaczników w 26 godzin, czyli uroki znaczenia trasy rowerowej

W dniach 09-11.10, od czwartku do soboty, a właściwie od środy wieczora, ponownie odwiedziłem Gródek i przeżyłem kolejną, wielką masochistyczną, autodestrukcyjną przygodę życia w postaci wieszania znaczników trasy rowerowej Warowni.


Znaczników powiesiłem łącznie 31, co zabrało mi... 26 godzin. Przy czym na dwóch punktach kontrolnych nie byłem, bo na jednym z nich znacznik powiesiłem wcześniej, już pod koniec sierpnia, a na drugim powieszę za parę dni. Oba przy okazji wieszania tras pieszych, bo znajdują się na tyle blisko bazy, że dało się to ogarnąć z buta. Jeszcze nigdy jeżdżenie na rowerze tak mnie nie zdemolowało. W zeszłym roku w lipcu zniszczyłem się pięknie na rowerze do spółki z Pawłem Ćwidakiem, Anią Bogdanowicz i Magdą Chmarą podczas mojego urodzinowego rajdu rowerowego przez Kaszuby (trasa Letnica - Złota Karczma - Koleczkowo - Sierakowice - Kartuzy, dystans ok. 120 km, z czego 105 rowerem, reszta prowadząc rower z przebitą dętką). Ale tu była dużo gorsza apokalipsa. Złożyły się na to zasadniczo trzy czynniki: moja pokaźna waga - 109,5 kg, najwyższa w życiu, brak jakiegokolwiek doświadczenia rowerowego od 13 miesięcy i brak treningów, nie tylko rowerowych, bo bym się powtórzył, ale nawet pieszych. Gdybym chociaż spacerował, miałbym mocniejsze nogi, a tak, rzuciłem się z motyką na słońce. Udało się, choć pod koniec pierwszego dnia, jak i przez cały drugi dzień długimi fragmentami prowadziłem rower, tak mnie tyłek bolał od siodełka. Na widok najmniejszej górki, czy najmniejszych piachów, zeskakiwałem z siodełka. W okolicach słabizny pojawiły się bolesne rany, oby zagoiły się do wtorku, 21.10, kiedy będę rozwieszał rowerówkę. Popełniłem błąd nie zakładając rajtków kolarskich z piankową wkładką. We wtorek, 21.10, już tego błędu nie powtórzę. Oczywiście na pewno będzie zimno, poza tym będę musiał czasem wchodzić w krzaki, więc na rajtki założę dodatkowo długie spodnie i trochę się obawiam, czy pupce nie będzie z kolei za ciepło w 3 warstwach i bolesnych ran nie zamienię na równie uciążliwe odparzenia. W piątek, 10.10, o godz. 16:10 zakończyłem eskapadę rowerową i do soboty, do godz. 12:10 spokojnie nanosiłem jeszcze poprawki we wzorcówkach w mojej tajnej kwaterze dowodzenia Wolfenschanze, o której wspominałem przy okazji któregoś z wcześniejszych wpisów. Mam teraz spory spokój z tyłu głowy, że niewiele już do zrobienia zostało. W piątek, 17.10, rano wyjeżdżam znaczyć trasy po raz ostatni. W sobotę wieczorem, 18.10 wracam na dwa dni do Gdańska i w poniedziałek popołudniu wyjeżdżam do Gródka na dobre. Oczywiście część z Was zadaje sobie pytanie: skoro dwa razy odwoływał zawody, to czy nie odwoła ich po raz trzeci? Odpowiadam: na tę chwilę wszystko przebiega zgodnie z harmonogramem, nie ma żadnych opóźnień, ale kluczowa będzie środa, 22.10, podobnie jak środa rok temu, na dwa dni przed zawodami. Na ten bowiem dzień przewidziałem wieszanie największej liczby lampionów tras pieszych i największą ilość godzin spędzonych w lesie. Z kolegą Krzyśkiem Konopką, z którym będę ogarniał krytyczną środę, idąc tropem filmów z serii Terminator, uznaliśmy ten dzień za "Judge Day". Ale i wtorek nie będzie łatwy - muszę ogarnąć rowerek (na szczęście tylko około połowę punktów, resztę rozwiesi mi Irek Myszka w piątek) i w miarę szybko zameldować się na bazie, żeby wyspać się jako tako przed "judge day". W zeszłym roku właśnie tu pokpiłem sprawę. Ruszyłem w krytyczną środę 3 godziny po zejściu z roweru i rozwieszeniu trasy rowerowej, nie zmrużywszy oka ani przez minutę. Zamiast się zdrzemnąć, naćpany adrenaliną i testosteronem, a więc boskimi nektarami wszystkich dzieci gorszego boga, przegadałem od 23:00 do 2 w nocy z tatą i Krzyśkiem.