środa, 12 sierpnia 2015

Hej, hej, tu NBA! - ruszamy!


Clyde "The Glide"
Zapraszamy na III Marsz na Orientację ”Warownia 2015”, który odbędzie się w dniach 12-13 września w Błądzimiu w powiecie świeckim.
Impreza zaliczana jest do Pucharu Borów Tucholskich w Imprezach na Orientację. Trasa rowerowa (TR) zaliczana jest dodatkowo do Pucharu Polski w Rowerowych Maratonach na Orientację, zaś trasy piesze: turystyczna oraz (tor)turystyczna do Pucharu Woj. Pomorskiego w Długodystansowych Imprezach na Orientację (DInO).
O trasach napiszę szerzej w osobnym artykule, a tymczasem małe (nie tak małe i wcale nie tak krótkie) wprowadzenie do tematu.

Tematyka imprezy nawiązuje do rozgrywek koszykarskiej ligi zawodowej NBA, a konkretnie lat 90-ych ubiegłego stulecia, kiedy to NBA po raz pierwszy zawitało na ekrany telewizji publicznej i wśród polskiej, źle ciosanej, zaniedbanej młodzieży nastał istny koszykarski szał.
Czemu akurat taki motyw przewodni dla InO? Co ma piernik do wiatraka?, można by logicznie zapytać. To nie mogłoby już coś być o przyrodzie albo może coś bardziej na czasie jak wojna z Państwem Islamskim, czy wybory na prezydenta?
Z mojej strony, jako pomysłodawcy i organizatora imprezy, NBA to swoista podróż sentymentalna do lat dzieciństwa i młodości. A kto nie wspomina z rozrzewnieniem swojego dzieciństwa? Oglądanie meczów i klepanie piłki na asfaltowym boisku odcisnęło silne piętno na mojej psychice. W jakimś stopniu ukształtowało mój hart ducha i może po części dzięki temu wygrałem dwa Harpagany? Chyba wychowało, nie gorzej niż niejeden rodzic. Wagary z pierwszych lekcji, bo rano odgrzewano na DSF nocne mecze, wieczne spóźnienia na WOS po przewie obiadowej, bo na boisku pozostawało się do oporu, tak, że nie starczało czasu na zjedzenie obiadu (chyba mało wychowawcze przykłady podaję, ale pal sześć), no i śledzenie wyników meczów. Wówczas z internetem było jeszcze krucho i trzeba było kupować gazety lub słuchać radia, aby dowiedzieć się kto w nocy (czasu polskiego) wygrał za oceanem, a kto przegrał. W Programie 3 Polskiego radia wyniki podawano zwykle o 7 lub 8 rano we wiadomościach sportowych, a w Radiu Gdańsk nawet o 15, 16, czy 17, więc jak ktoś rano spieszył się do szkoły, mógł jeszcze po powrocie załapać się na popołudniowe wiadomości i nie być stratnym.
Na podobnym asfaltowym boisku spędzałem prawie wszystkie przerwy lekcyjne
Miałem zeszyt w który wklejałem wycinki z gazet z wynikami meczów lub zapisywałem je na wklejanej (nieśmiertelnym klejem biurowym) tekturowej kartce. Rysowałem długopisem poziome linie, żeby pismo wychodziło na takiej tekturce równe i staranne. Żebym ja miał wtedy taki zapał do nauki jak do klepania piłki i oglądania meczów, no i prowadzenia tego magicznego zeszytu... NBA to dla takiego dzieciaka, jakim byłem, było prawdziwe życie, jakieś takie okno na świat wśród pozbawionej smaku szarzyzny dnia codziennego. Nie tam jakaś szkoła, pruski dryl, poprawne czy niepoprawne relacje z kimś z kim należy być w dobrych relacjach lub odwrotnie, wręcz należy go nienawidzić. Nie tam jakaś przyszłość, matura, należyte zachowanie podczas rodzinnych spędów, nie siorbanie przy jedzeniu, bo to-sprawa-najwyższej-wagi-państwowej, itp. itd. W NBA wszystko było jak na dłoni, emocje od A do Z, sama czysta prawda, a nie jakaś mętna demagogia ówczesnych kształtowniko-teowników opinii publicznej, których indoktrynacji byłem poddawany, nawet kiedy spałem.
Szkoła wychować nie chciała, rodzina o tyle, o ile (I co, jak było w szkole? A w porządku. Jakieś sprawdziany miałeś? Nie. Aha... Zaraz, wam tam nigdy sprawdzianów nie robią? Nie. Aha.), Kościół tu wyklepał, tam zrobił dziurę i powstał z tego całkiem solidny, potężny, imponujący, ale jednak Titanic.
NBA oszukać nie mogło, bo pokazywało zawsze jedną i tę samą twarz, czarno na białym. Albo wygrywasz albo przegrywasz, zasady są proste. A pomiędzy klęską i tryumfem niezgłębiony ocean życia i emocji. Taki był amerykański styl ludzi, którzy wychowali się w gettach, w slumsach, w gangsterskich klimatach, ale NBA mogło ich wynieść na wysokiej fali. Tak więc wszystko mieli w swoich rękach i nogach, o ile ciężko i pilnie trenowali. Na parkietach NBA czarnoskórzy gracze tańczyli w rytmie hip-hopu, a nie zwyczajnie grali w kosza. I tego uczyli nas, młodych Polaków, którzy wciąż pamiętali czasy mięsa na kartki, czasy, kiedy za pyskówki z nauczycielem czy ekspedientką mogli dostać w papę i ORMO-ZOMO-społeczeństwo by to pochwaliło.
Sklep mięsny w Świdnicy w czasach realnego socjalizmu
Byłem wielkim fanem Portland Trail Blazers. Nie mogłem przeboleć, kiedy Isiah Thomas trafił na 0,7 sek. przed końcem piątego meczu finałowego z półdystansu i wybił Portland marzenia o mistrzostwie. A na minutę przed końcem Portland prowadziło 7 punktami! Ale to był rok 1990, a Polska Telewizja pokazała mecz chyba z półrocznym poślizgiem.
Tylko, że to był schyłek epoki, żelazna kurtyna spadła i człowiek łykał dosłownie wszystko co przyszło z Zachodu. Podłączyli na osiedlu telewizję kablową i po angielsku oglądało się „Opowieści z krypty” na Filmnecie. Było jeszcze Sky Movies, no i Sky Sports i Screensport. A tam leciały mecze NBA. A NBA to było życie! A nie jakieś tam: jak nie zrobisz marginesów w zeszycie albo nie podkreślisz tematu kolorem dwoma liniami, to dostaniesz dwójkę.
W 1992 roku Drexler i spółka przegrali finał z Chicago Bulls 2:4. W ostatnim meczu prowadzili na początku 4 kwarty chyba 17 punktami. Phil Jackson, trener Byków, sądząc, że mecz jest przegrany zdjął całą pierwszą piątkę, z wyjątkiem Pippena, i ci rezerwowi (oraz wódz Apaczów Scottie) zaczęli odrabiać straty! Potem wszedł Jordan i postawił kropkę nad i. A mnie doprowadził do rozpaczy, tak jak wcześniej Thomas.
Od tego czasu Portland ani razu nie dotarło do finału i bardzo to przeżywałem. Nigdy tak nie interesowałem się ligą jak w roku 1993, wtedy miał być kolejny finał i wreszcie upragnione mistrzostwo, a tymczasem najpierw był przeciętny sezon regularny, naznaczony ciągłymi kontuzjami Drexlera, i nieoczekiwana porażka ze Spurs już w I rundzie play-offs.
Ten sezon należał do Charlesa Barkleya, kolejnej, po Jordanie i Drexlerze, wielkiej postaci NBA. Jego Phoenix przegrało dopiero w finale z Chicago, także 2:4. W następnych latach błyszczały kolejne wielkie gwiazdy, na których wzorowali się moi kumple z podwórka – Kemp, Ewing, Reggie Miller, Olajuwon, Malone, Stockton, David Robinson, Larry Johnson. Do nich dołączyli wkrótce Shaq O’Neal i Penny Hardaway.
 
Moja fascynacja NBA trwała ze wzlotami i upadkami do końca lat 90-ych. Wtedy jakoś to samo wszystko zgasło. Może pojawiły się inne życiowe sprawy, sam dokładnie nie pamiętam. Poszedłem na studia, stałem się jakiś taki zautomatyzowany, taki świetny materiał na zdalnie sterowanego korpoludka, emocje u mnie się spłaszczyły i wyszło z tego ciasto na naleśnik, 100% regulatorów kwasowości, ulepszaczy i spulchniaczy, 0% ciasta.
 Chyba w 1998 roku w NBA doszło do lokautu, rozgrywki ruszyły dopiero w grudniu, styczniu, czy nawet w lutym, a Telewizja Polska wycofała się z transmitowania meczów, bo chyba zniechęciła się kłótniami zawodników z władzami o kasę, podobnie jak i telewidzowie. Canal + zawłaszczyło opuszczony rewir, ale to już nie było to. Nie każdego wówczas było stać na telewizję kodowaną i jakoś tak magia NBA zgasła.
I to właśnie wtedy, kiedy na jakiś czas odstawiłem NBA na półkę, Portland podniosło się niczym feniks z popiołów i za sprawą takich gracz jak Sabonis, Rider, Wallace, Stoudamire, Steve Smith, Brian Grant dwukrotnie awansowało do finału konferencji, w 2000 roku przegrywając 3:4 z potężnymi Lakersami po bitwie, którą ochrzczono bitwą dekady.
Ale o tym będzie później przy okazji opisywania trasy TZ „Portland Jail Blazers” i najbardziej niesfornego człowieka z tamtej ekipy Blazersów – J. R. Isiaha Ridera. No bo przecież każda powieść musi mieć swojego głównego bohatera! I to InO też będzie miało swojego głównego bohatera. Postać, która najmniej na to miano zasługuje. Człowieka wyklętego.

Każde pokolenie wznosi się na jakiejś fali, na jakiejś opada. Ja jestem dzieckiem pokolenia NBA. Wielu moich znajomych, rówieśników, powie o sobie to samo. To było pokolenie przełomu – pamiętające siermiężne czasy komuny, a potem prostujące skrzydła, aby pofrunąć ku wolności, jaką oferował Zachód. Zachłysnąć się nią, udusić, przełamać kryzys i albo zasymilować nowe warunki albo wycofać się na z góry upatrzone pozycje, gdzie z braku wielkich charyzmatycznych demagogów, wielką trującą demagogię podaje już tylko własny mózg. Może dlatego NBA zostało wtedy w kraju tak entuzjastycznie przyjęte. Komunizm opierał się na kłamstwie i hołdował mu, a NBA było tak naturalne jak tylko możliwe... Może brzmi to patetycznie, może jest na wyrost, ale trudno tak naprawdę precyzyjnie wyjaśnić fenomen NBA lat 90-ych bez popełnienia większego, mniejszego błędu. Może kluczowe jest tu wygrywanie i przegrywanie? Za komuny wygrać można było tylko, jeśli sprzymierzyło się z władzą, a więc stanęło się po stronie silniejszego. Kto się przeciwstawiał, temu "obcinano ręce" i dostawał łatkę loosera. Żołnierze AK, jak się okazało, kolaborowali z Niemcami i za to skazywano ich na śmierć, a nie za walkę z władzą ludową. A NBA uczyło szukać siły w sobie.
No teraz to już pojechałem z dygresją, a więc czas kończyć... Wszystkie te wywody nie zmieniają faktu, że mój dziadek zawodników NBA nazywał demoludami. No ale dziadek to dopiero był naznaczony piętnem totalitarnej indoktrynacji. Kapitan Ludowego Wojska Polskiego w stanie spoczynku. Klął na koszykarzy jak szewc ale mecze ze mną oglądał.